EKONOMIK ZŁOTĄ SZKOŁĄ 2023
        w rankingu PERSPEKTYW
europejska
karta
mobilności

Menu Główne

Dyrektora Adama Anastaziuka wspomnienia o uczniach i profesorach

Drodzy Absolwenci!


Chcę zaprezentować garść wspomnień o nauczycielach, z którymi miałem przyjemność pracować. Spytacie zapewne dlaczego wybrałem tych, a nie innych? Otóż dlatego, że musiałem dokonać pewnej selekcji. Polegało to na tym, iż sięgając myślą wstecz, przywołałem nauczycieli, którzy najbardziej utkwili mi w pamięci. Wybór był oczywiście bardzo subiektywny. Nie obserwowałem ich lekcji, nie znam ich warsztatu dydaktycznego (poza niektórymi). Ale znam ich od strony towarzyskiej, i z sytuacji w których okazali się nietuzinkowi, charakterystyczni, jedyni w swoim rodzaju. Ale nade wszystko preferowałem u nich stan posiadania poczucia humoru. To było kryterium rozstrzygające. Wychodziłem bowiem z założenia, że tyle mamy w życiu poważnych chwil, iż od czasu do czasu warto pośmiać się serdecznie nie tylko z innych, ale i z siebie. Daję więc Wam, Drodzy Absolwenci ową garść wspomnień o Waszych nauczycielach uchylając skromnie weselszą stronę ich życia.

Dyrektor EDWARD FOLWARSKI. Jeden z tych dyrektorów, których dziś określono by mianem – kultowy. Gdy szedł szkolnym korytarzem drżały serca uczennic. Patrzyły na niego, jak zaczarowane, bo on hipnotyzował, on właściwie nie szedł, on płynął. Ubrany w nienagannie skrojony garnitur, śnieżno białą koszulę i modny krawat. Folwarski epatował elegancją. Chciał i umiał błyszczeć. Miał zawsze wypielęgnowane dłonie, z krótko przyciętymi paznokciami. Włosy lekko zaprawione brylantyną, przyczesane z przedziałkiem. Starannie ogolony, pachnący dobrą wodą kolońską był prawdziwym arbitrem elegancji. Facecjonista jakich mało. Inteligentny, błyskotliwy, z wyższym wykształceniem salonowym. Był ozdobą każdego towarzystwa. Mówił dużo i ciekawie. Ale na ogół nie dopuszczał nikogo do głosu. Imieniny obchodził przez oktawę, czyli przez osiem dni. Przed pójściem w dyrektory komentował białostockie pochody 1-majowe. Miał dar wymowy. O ile dyrektor Barcicki do każdego publicznego wystąpienia przygotowywał się starannie, w dodatku na piśmie, o tyle dyrektor Folwarski nie przygotowywał się wcale. „Leciał z głowy”, jak mówi młodzież. Podczas szkolnych imprez był zawsze gwiazdą pierwszej wielkości. Tańczył pięknie, acz niekoniecznie ze swoją żoną. Był patriotą. Nie znosił zagranicznych trunków. Pisał kwieciście, ładnym charakterem. Jego podpis był prawdziwą ozdobą każdego szkolnego świadectwa. Nie palił papierosów!. Palaczy nie cierpiał. Pełnił funkcje prezesa komitetu antynikotynowego w Białymstoku. Jego ulubione powiedzenie brzmiało: „Kto zabija palacza, temu Pan Bóg wybacza”. Uwielbiał kawały anegdoty, bon moty, kalambury. Lubił opowiadać dowcipy, ale też chętnie je słuchał. Dyskretny raczej nie był. Czasami, jak któryś z nauczycieli chciał, by wieść rozniosła się szybko po szkole, to podawał ją najpierw dyrektorowi Folwarskiemu z sugestią – niech to tylko zostanie między nami. Mógł być pewien, że za godzinę, cała szkoła posiądzie tą wiadomość. Dyrektor Folwarski uważał bowiem, że wiadomości przekazane tylko jemu po prostu się zmarnują. Pan Dyrektor szanował swój czas i wiedzę. Toteż przekazywał ją uczniom raczej oszczędnie. Dopiero w październiku zaczynał zajęcia, gdyż twierdził, że we wrześniu „dyrektor jeszcze nie uczy”. Wyznawał zresztą zasadę, że sama obecność dyrektora w klasie powinna wystarczać uczniom zamiast wiedzy i umiejętności. Miał ogromne poczucie humoru, przy nim się człowiek nigdy nie nudził. Szkoda, że zmarł tak nagle dopiero w niecały rok po drugim ślubie. Ożenił się bowiem, z pierwszą miłością swego życia, która czekała na niego, bagatela – tylko 50 lat! Dyrektorze Folwarski, miałeś klasę!! Ale, czy ludziom z klasą dadzą długo pożyć na tym bożym świecie?

Jedną z barwniejszych postaci szkoły był niewątpliwie profesor EUGENIUSZ SIEMIENIUK. Uczył języka rosyjskiego. Świetnie tańczył i śpiewał. Spalał około 60 papierosów dziennie, zjadał stek wieprzowy na obiad i wypijał niezliczoną ilość kaw – mocnych, czarnych tzw. szatanów. Poza tym pan profesor Siemieniuk w młodości uczęszczał na naukę baletu, ale gdy przyszło wybierać między baletem a papierosami wybrał papierosy! Uczniów traktował po ojcowsku, a więc zdarzało się, że niekiedy zdrowo przejechał po karku wskazówką co bardziej nieskorych do posłuszeństwa wychowanków. Był jednak powszechnie lubiany, bo krzywdy zasadniczo nie czynił. Jeśli już komuś stawiał „pałę” to raczej zapobiegawczo, a nie w celu pognębienia delikwenta. Uwielbiał wypełniać dzienniki i pisać świadectwa. W ogóle wszelkie wypełnianie rubryk, kratek, malowanie linii odgradzających zajęcia nauczycieli tego samego przedmiotu było jego życiową namiętnością. Podczas tych absorbujących czynności biurowo-kancelaryjnych popijał oczywiście kawę, do której wodę gotował przy pomocy skonstruowanej przez siebie grzałki. Składały się na nią dwie żyletki wpięte w kabel elektryczny. Obok kawy stała, także skonstruowana własnoręcznie z serwetki papierowej, popielniczka i dużo, dużo kolorowych ołówków lub flamastrów.

Tu przerwijmy na chwilę szkicowanie warsztatu pracy p. profesora i przenieśmy się do dalekiej Odessy. W tym pięknym portowym mieście zdarzyło się profesorowi Siemieniukowi wsiadać na statek, bawił tam bowiem w podróży turystycznej. Profesor zanim jednak stanął na pokładzie zamówił kawę w portowym barze. Oficjalistka podała niewielką filiżankę z esencją „czarnego napoju”. Profesor nawykły do widoku szklanki rzekł: „stakan pożałsta”. Stakan to stakan. Kelnerka, której nie obca była żadna ekstrawagancja, nalała 10 esencjalnych kaw do szklanki i widząc jak profesor jednym duszkiem opróżnia jej zawartość jęknęła z trwogą w głosie: „sumaszedszyj czełowiek”.

Po tej dygresji wracajmy do szkoły.

Profesor Siemieniuk słynął z wręcz obsesyjnej obowiązkowości. Toteż razu pewnego poinformowany przez dyrekcję, że rozpoczyna zajęcia w dniu następnym od 7-ej, przyszedł owszem punktualnie na godz. 7,oo zamiast na 7-ą godzinę lekcyjną. Był też profesor miłośnikiem motoryzacji, zaś wyrazem praktycznym tej miłości były dwa pojazdy, których używał: „syrena” i „maluch”. Miewał wprawdzie liczne kolizje na drogach, ale się tym specjalnie nie zrażał. Poobijane pojazdy chętnie sam naprawiał, a już malować je uwielbiał pasjami. Kiedyś przywiózł z terytorium „Wielkiego Brata” żółtą farbę w sprayu i postanowił odświeżyć nieco swego „malucha”. Przyłączyłem się do tej czynności, bo i mój „wóz” żółtego także koloru, wymagał renowacji. Kiedy skończyliśmy malowanie drzwi, stwierdziłem ze zdziwieniem, że nieco inna farba pokrywa to, co pomalowaliśmy, a inna resztę pojazdu. Jakby żółta i nie żółta. Wówczas profesor wyjaśnił mi owe niezborności następująco: Masz rację, bo ty masz samochód koloru piasek pustyni, a farba moja to piasek... Sahary. Ot i wszystko.

Profesor miał skłonność wpisywać tematy do dziennika po rosyjsku. Podczas hospitacji zwracano mu uwagę, aby tematy wpisywał po polsku, gdyż wprawdzie rosyjski to język bratni ale ... Profesor z trudem przełamywał swoje przyzwyczajenia. Wychodziły z tego dość zabawne historie. Np. zapis w dzienniku był następujący: progołka po ulicy Gorkiego w Moskwie.

Skłonność do częstej zmiany garderoby była czasami powodem zabawnych sytuacji. Podczas posiedzenia rady pedagogicznej profesor miał przedstawić sprawozdanie z działalności OHP, której był opiekunem. Wywołany „do tablicy” napisał karteczkę do dyrekcji: „Sprawozdanie mam w szafce, której klucz zostawiłem w marynarce, w której byłem wczoraj”.Powiem parę słów osobiście”: I powiedział. O profesorze Siemieniuku można by pisać w nieskończoność. Ale przecież inni również czekają w kolejce na wspomnienia o sobie. Bliskim przyjacielem profesora Siemieniuka był profesor ANTONI MARASIK – fizyk, wykształcony w Opolu. Miał dużą skłonność do nadinterpretacji zjawisk przyrodniczych. Podczas jednego z licznych spotkań towarzyskich profesor Marasik wdał się w wymianę poglądów na temat szybkości obrotów ziemi. Gdy usłyszał od swego interlokutora, że ziemia się szybko kręci, odparł natychmiast: „nie tak szybko, nie tak szybko”. A skąd wiesz? Dociekał rozmówca p. Antoniego. „Daję ci słowo honoru”. Odparł fizyk.

Profesor ANTONI MARASIK wyznawał w stosunku do uczniów zasadę, że Bóg umie na piątkę, nauczyciel na czwórkę, a uczeń najwyżej na trojkę. Zgodnie z tym przekonaniem z fizyki były tylko dwie oceny do dyspozycji – 2 i 3. Z przewagą niestety dwójek w niektórych klasach. Przy sumowaniu semestru wywoływało to ostre dyskusje między dyrekcją a fizykiem. Kiedy analizowano konkretne nazwiska uczniów p. Marasik zwykle prosił o dziennik po czym oświadczał: Owszem, znam ten przypadek, n o r m a l n i e p y t a ł e m, nic nie umiał(a). To pojęcie „normalnie pytałem” stało się niebawem synonimem często i gęsto stawianych ocen niedostatecznych. Profesor Marasik, podobnie jak jego przyjaciel Siemieniuk, spalał olbrzymie ilości papierosów marki „Sport” lub „Popularne”. Miał od tej czynności ręce żółte aż po łokieć. Ale palacze, jak konie, zawsze poznają się po zapachu. I to ich silnie przyciąga ku sobie. Toteż nic dziwnego, że profesor Antoni gdy zapalał papierosa natychmiast zjawiała się spragniona dymu pani Iwona Uchimiak, zawodowo zajmująca się szkolną świetlicą. Pani IWONA UCHIMIAK, kulturalno-oświatowa instruktorka uwielbiała trzy rzeczy: palenie papierosów, dysputy towarzyskie oraz kwaszone ogórki z cukrem. Pamiętam związany z tym taki oto obrazek: W portierni szkolnej pani Iwona z werwą opowiadała o czymś zgromadzonym tam portierkom, co i raz wywołując salwy śmiechu. Widząc tak rozbawione grono i tryskającą humorem panią Uchimiak, dyrektor zwrócił się do niej z pytaniem, czy szkolny program imprez jest już gotowy do pokazania. Na te słowa, radosna jak skowronek p. Iwona zmieniła się natychmiast w porażonego ciężką chorobę człowieka. Chwyciwszy się obiema rękami za żołądek pochyliła się do przodu i poczęła wydawać głośne jęki bólu i rozpaczy, przerywane słowami:
O jej, jak boli, jak boli, co mówisz? O jej, jak boli, co mówisz? Jak boli. Kiedy tylko dyrektor pełen słów współczucia zniknął za ścianą korytarza, w portierni rozbrzmiały na nowo wesołe świergoty pani Iwony. Chorobę jak ręką odjął. Innym razem pani Iwona w czasie akademii szkolnej biegła przez scenę mocno pochylona. Na pytanie któregoś z kolegów czy przypadkiem nie była chora, dała zaskakującą odpowiedź: „biegłam zgarbiona, żeby mnie nikt nie widział”. Pani Uchimiak wzrostem niewysoka, nosiła ze sobą torbę olbrzymich rozmiarów. A ponieważ rzadko do niej zaglądała, toteż koledzy wkładali do tej torby, oczywiście bez wiedzy p. Iwony, różne rzeczy: a to stare książki, a to zużyte flamastry, a to zległe kasztany, a to drobne kamienie i inny podobny repertuar. Kiedy torba była silnie przeciążona po kolejnych „tankowaniach” p. Iwona wyrzucała wszystko na biurko i wśród głośnych lamentów utyskiwała na złośliwość swoich kolegów. Po odejściu p. Uchimiak na zasłużoną emeryturę jej następcą został pan Andrzej artysta PTASZKOWSKI. Urodzony w Białymstoku, wychowany w Drohiczynie, ożeniony w Bielsku , obywatel świata, artysta z ducha i ciała. Pan Andrzej zasłynął głównie z niekonwencjonalnych metod wystawiania spektakli szkolnych. Z okazji kolejnej rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości przygotował widowisko, owszem ciekawe i oryginalne. Ale najważniejsza rzecz dotyczyła tzw. wybiegu, czyli nisko usytuowanego podium na którym w trakcie trwania przedstawienia uczniowie-aktorzy zapalali kolejne lampki nagrobne. Po upływie kilkunastu minut na sali było tyle dymu i smrodu, że trzeba było niektórych uczestników imprezy ewakuować jako silnie zaczadzonych. Pikanterii całemu przedsięwzięciu dodawał fakt, że p. artysta, aby zrobić sławetne podium, skrócił nóżki od 12 stolików klasowych tak, że uczniowie siedzieli potem wprost na podłodze. Oszczędzono na krzesłach, to fakt. Innym razem p. Ptaszkowski reżyserował widowisko poświęcone rocznicy urodzin Kopernika. W tym celu, aby maksymalnie uwiarygodnić treści przekazywane ze sceny w oczach odbiorców, przebrał swoich aktorów w stroje z epoki. Najtrudniej było ze zbroją krzyżacką. Ale i na to znalazł się sposób. Artysta wziął kilka garnków z domu, wsadził je na głowy uczniów, by w ten sposób udawali zbrojnych Krzyżaków. Śmiechu było do syta. Tylko po paru dniach małżonka p. Ptaszkowskiego nie mogła się nadziwić, skąd się wzięło tyle włosów w garnku, w którym akurat gotowała zupę. Artyści, rzecz jasna do takich drobiazgów nie przywiązują żadnej uwagi. Zresztą do wielu innych rzeczy także. Kiedy dyrekcja zażądała od p. Ptaszkowskiego sprawozdania z jego rocznej działalności, to otrzymała po licznych monitach coś co mgliście przypominało sprawozdanie. Ostatni zaś punkt brzmiał: wyjazd do Choroszczy. Minął rok, przyszła kolejna rocznica 11 Listopada. Pan artysta tym razem przeszedł samego siebie. Przygotował widowisko typu światło – dźwięk, ale w jakiej scenerii! Złożyło się na nią: 7 sosen średniej wielkości, 4 brzozy, 9 krzewów o nieustalonej nazwie, kilka jałowców, 2 przyczepy traktorowe zeschłych liści, 4 siatki maskujące, kilkanaście mundurów wojskowych, 6 karabinów maszynowych, 4 jednostrzałowe, CKM, armata typu „Gruba Berta”, fotel podobny do tronu – dla narratora, rzutnik do slajdów, aparatura nagłośniająca itd. itp. Wszystko to miało taką siłę rażenia i tyle zajęło terenu, że już dla publiczności prawie zabrakło miejsca. Co było zresztą zgodne z artystyczną wizją p. Ptaszkowskiego, który zawsze powtarzał, że na spektaklu publika nie jest najważniejsza. Tak odważne sformułowania mógł wygłaszać tylko prawdziwy artysta, obdarzony w dodatku wizją tworzenia, który teatr swój widział ogromny.

Profesor JERZY RYSZKOWSKI. Jego imię opiewać będą, ono potrafi wznieść się ponad historię, legendą – chciałoby się powiedzieć słowami Wł. Broniewskiego. Bo istotnie – profesor Ryszkowski to prawdziwa legenda szkoły. Nie tylko zresztą szkoły. Sądzę, że przynajmniej połowa mieszkańców Białegostoku znała lub słyszała o profesorze. Urodzony w Goniądzu, gdzie do dziś dzielnie sprawuje funkcję burmistrza, ożeniony w Milejczycach – w ramach integracji Wschodu z Zachodem. Można go niejako uznać za prekursora idei jedności europejskiej. Cokolwiek by powiedzieć o p. Ryszkowskim będzie to zbyt małe, zbyt skromne i nie oddające ogromu czynów i dokonań na niezliczonych polach, jego aktywności. Nauczyciel, działacz społeczny, spółdzielczy, oświatowy, gospodarczy, sportowy, turystyczny, wojskowy, ludowy, wiejski, miejski i kto by zliczył wszystkie funkcje i zatrudnienia którym oddawał się (i obecnie pełni) Jerzy Ryszkowski. Żadna szkolna impreza nie odbyła się bez jego udziału, żaden ślub, chrzciny lub pogrzeb.

Na każdym weselu pełnił rolę faktycznego starosty, na każdych chrzcinach honorowego ojca chrzestnego, na każdym pogrzebie głosił mowę pożegnalną. Człowiek – instytucja. Dusza towarzystwa. Poeta biesiadny. Ludzie wprost uwielbiali jego towarzystwo. W szkole był kochany przez młodzież. Uczył rachunkowości. Ale do papierów nie miał serca. Przez pewien czas był zastępcą dyrektora szkoły. Ten krótki flirt z administracją wyraźnie mu nie służył. Lepiej czuł się z ludźmi niż z papierami. Jego ulubione aforyzmy cytowała cała szkoła: „Chcesz mieć chłopa? – skocz do WOP-A”, „Taką babkę - tylko na kanapkę”, „Jak chłop nie słaby – pokocha i 4 baby”,Niech znikną troski – między wami jest Ryszkowski”. Zawsze uśmiechnięty, zawsze zrelaksowany, zawsze życzliwy. Zawsze: „cicho, cicho, nic, nic, nic”. O Jerzym Ryszkowskim można by tomy pisać. Wykształcił tysiące uczniów w systemie dziennym, zaocznym, wieczorowym i eksternistycznym. Wyswatał i wydał za mąż setki byłych uczennic. Załatwił szkołę i pracę dziesiątkom znajomych i krewnych. Uratował od samobójstwa kilkoro desperatów. Jeden człowiek, a tyle uczynił dobrego. Jego postać czeka na biografia, który zbierze słowa i czyny, by pokazać potomnym jak prawdziwie żyć i działać należy.

Profesor JÓZEF TUTKA. Żywy komputer, w czasie, gdy nie było jeszcze komputerów elektronicznych. Liczenie, było jego życiową pasją. On lubić i umiał rachować. Bywały zabawne zdarzenia w sklepach, gdzie cokolwiek kupował. Dziewczyny na kasie liczyły wolniej, niż p. Tutka w pamięci. A pamięć miał fenomenalną. Czasami pytaliśmy: „Panie Józefie, uczyła się kiedyś... tu padało nazwisko uczennicy, jaką ocenę miała u pana w drugiej klasie? Odpowiedź była natychmiastowa i na dodatek dokładna. Pamiętał oceny uczniów sprzed 10-15 lat! Był niewiarygodnie pedantyczny. Każda ocena zapisana przez niego w dzienniku, to małe dzieło sztuki graficznej. Był bardzo oszczędny i oszczędności uczył innych. Podczas ferii zimowych udałem się na wczasy do Zakopanego. A, że byłem młody, zaś pensja nauczycielska, niestety i wówczas niewielka, toteż zapasy gotówki szybko się wyczerpały. Wysłałem rozpaczliwy telegram do szkoły, aby mi natychmiast zasilono kasę. Jakież było moje zdziwienie, gdy otrzymałem przekaz z osobistym dopiskiem prof. Tutki – „oszczędzaj, panie Adamie, oszczędzaj!” Pan Józef był przeraźliwie szczupły. Całe życie cierpiał bowiem dolegliwości żołądkowe. Z jego fizjonomią nadawałby się do filmów grozy. Oczywiście świadom swej zasuszonej postury sam się śmiał z siebie i pozwalał innym.

Kiedyś widząc profesora Tutkę z długim włosem spadającym na kołnierz marynarki, a wysokim czołem z przodu, uczyniłem uwagę: „Pan Józef wygląda z tyłu, jak Einstein”. „A z przodu, jak Frankenstein” – dodał szybko prof. Miłaszewicz – znany z ciętego języka i celnej riposty. Pan Józef roześmiał się w głos i rzekł: macie racje chłopy. Po czym nagrodził nas cukierkiem miętowym. Podobnie było w klasie. Za dobrą odpowiedź uczennica oprócz oceny do dziennika otrzymywała ekstra cukierek miętowy. Prof. Tutka był wiecznym zastępcą dyrektora. Gdy pytałem go, dlaczego nie chce zostać dyrektorem, mimo licznych propozycji odpowiedział, że „na dyrektora trzeba mieć gadanego”. Niestety tego daru bożego p. Józef nie posiadał. W ogóle mówił dość niewyraźnie. Ale za to liczył. Jak on potrafił liczyć... Szkoda, że już nie żyje.

Profesor HELENA KAMIEŃSKA - nauczyciel o niewyczerpanych zasobach energii życiowej. Prowadziła przedmiot, który uczniowie uważali za drugorzędny, zaś p. Helena za najważniejszy, czyli PO, dawniej PW (przysposobienie wojskowe). „Żelazna dama”, określano ją wśród rady pedagogicznej, a „Lufą” przezywali ją uczniowie. Pani profesor miała twardy charakter. Bo i warunki w jakich wzrastała nie były łatwe. Wywieziona na „wczasy” przymusowe w głąb Republiki Rad przemierzyła Syberię wzdłuż i wszerz. Opowiadała o niej bardzo ciekawie, ale słuchacze nie zawsze mieli dość czasu, by dotrwać cierpliwie do końca opowieści. Sam doświadczyłem tej sytuacji. Dyrektor Barcicki oprócz przedmiotu kierunkowego, powierzył mi na początku mojej kariery zawodowej także sławetne PO z sugestią, że p. Kamieńska pomoże mi w razie kłopotów z tym przedmiotem. Jak nieopierzony rekrut udałem się do p. profesor z prośbą o poradę. Przyjęła mnie nadzwyczaj uprzejmie, poczęstowała herbatą i zaczęła syberyjską epopeję. Mija pół godziny, mija godzina, pani Helena jest dopiero w okolicach Moskwy, a do Berlina jeszcze „doroga dlinnaja” No, myślę sobie, to ja już chyba nie będę więcej korzystał z pomocy p. profesor. I nie korzystałem. Na zadawane mi pytania przez p. Helenę dlaczego nie przychodzę po pomoce dydaktyczne, niezmiennie odpowiadałem: „realizuję inny temat”. Pani Kamieńska w pracy zawodowej i społecznej, jako prezes koła ZNP była tak zasadnicza, że bał się jej nawet sam dyrektor Folwarski, nie należący raczej do strachliwych szefów. Pani Helena, jeśli się podejmowała jakiejś pracy, to wykonywała ją w sposób absolutnie doskonały. Organizowane przez nią wycieczki, biwaki, zebrania szkoleniowe były przygotowane wprost perfekcyjnie. A jakie pyszne ciasto piekła. Wypiekała całe miednice faworków. Podczas uroczystości imieninowo-rocznicowych zjeżdżały na stół w pokoju nauczycielskim tony serników, szarlotek, faworków i wszelkiej maści wypieków, przygotowane własnoręcznie przez p. Helenę. Kto dziś tak wypiekać potrafi? Pani profesor kochała śpiew. Jeśli nie miała chętnych do wtóru, śpiewała solo. Zawsze „serce szczypatielnoje” pieśni. Głosem ciepłym, miękkim, delikatnym.

Kiedy zaś przemawiała, to słychać ją było w promieniu kilometra. Miała bowiem głos, jak dzwon z najlepszego spiżu. Dziś, mimo tylu przepracowanych gardłem lat, imponuje żywotnością i tryska energią, której mogą jej pozazdrościć dwudziestolatkowie. Ach, gdzież są nauczyciele z tamtych lat? Gdzież są? Wspominajmy.

Profesor WACŁAW MIŁASZEWICZ – polonista z wykształcenia i zamiłowania. Bibliofil, pożeracz książek, wędkarz, kierowca amator. Zwolennik krótkich, sentencjonalnych wypowiedzi. Miłośnik dowcipów i facecji. Uwielbiał humor i sytuacje humorystyczne. Często sam je tworzył. Będąc z wizytą na obozie harcerskim u swoich dzieci, został zatrzymany przez staż obozową. Pan do kogo? – padło pytanie od dziewczynki pełniącej akurat wartę – Do Breżniewa – rzekł służbowo profesor. Pana nazwisko? – dopytywało się dziewczę. Nixon – odpowiadał profesor. Innym razem p. Wacław poprawił nieco hasło 1-majowe wiszące w auli szkolnej, czym wywołał mały skandal polityczny. Hasło w oryginale głosiło: „Wszystkie nasze czyny Polsce Ludowej”. Pan Wacław zmodernizował je w ten sposób, że przed wyrazem „czyny” dodał „sz”. Szczęście, że ówczesny dyrektor Folwarski miał poczucie humoru. W przeciwnym razie taki zabieg kosmetyczny na państwowo-twórczym haśle w tamtej epoce mógł się źle skończyć dla autora poprawki. Często ofiarami „szpasów” p. Miłaszewicza padali młodzi nauczyciele, z których potrafił nieźle zadworować. Przed świętami Bożego Narodzenia zwykle p. Wacław sprzedawał zające. Gdy naiwna ofiara pytała po ile? Odpowiadał „po 50 zł, jak leci”. Prace pisemne z języka polskiego profesor oceniał bardzo surowo, czasami zbyt surowo. Kiedyś byłem świadkiem następującej sceny. Uczennica przyszła z pretensją dlaczego otrzymała ocenę niedostateczną za pracę, która wg niej, była co najmniej czwórkowa. Pan Miłaszewicz rzucił okiem na prace i powiada: „w zasadzie można trójkę postawić”. Uczennica: „dlaczego trójkę, przecież... niech pan profesor raz jeszcze przeczyta”. Po trzecim czytaniu padł wyrok: no rzeczywiście, to jest praca na czwórkę. „Ależ, p. profesorze” – upierało się dziewczę. Po czwartym czytaniu profesor orzekł: dam Ci piątkę... ale z minusem”. Pan prof. Miłaszewicz był prawdziwym humanistą, posiadał rozległą wiedzę i bystrą inteligencję. Nie pchał się na funkcje i stanowiska. Dla niego dobra anegdota znaczyła więcej niż dobra posada. Był typem wielkiego samotnika. Chodził własnymi drogami. I na ogół nie wdawał się w utarczki słowne. Ale jeśli już ktoś nieopatrznie przeciął mu drogę jakąś głupią wypowiedzią, czy nieprzemyślanym zdaniem, wówczas padał ofiarą mistrzowskiej riposty profesora. Co bardziej wrażliwi woleli więc przed nim się nie popisywać. Często porównywano go z dr Zbigniewem Troczewskim, też polonistą. Ale to zupełne nieporozumienie. Troczewski kazał doszukiwać się poezji nawet w kałuży błota. Miłaszewicz błoto raczej dostrzegał w twórczości niektórych poetów. Troczewski kierował się sercem. Miłaszewicz racjonalizował swe ruchy. Troczewski to typ romantyka. Miłaszewicz był raczej pozytywistą. Ulubionym twórcą Troczewskiego był Mickiewicz. Miłaszewicza – Babel. Obaj jednak wspaniale się uzupełniali. Dzięki nim szkoła zawodowa miała oblicze humanistyczne. Zresztą nie tylko oni. Pani Homan, Plesiewicz, Kozłowska, Borowiec i cała plejada wspaniałych nauczycieli. Nie jest jednak moim zadaniem wspominać wszystkich. Wspominam głównie tych, z którymi byłem najbliżej, których najlepiej pamiętam, którzy co najważniejsze mieli poczucie humoru i patrzyli na świat z lekkim przymrużeniem oka. Wspominam tych, którzy nawet w chwilach trudnych potrafili zachować uśmiech. Znajdować należny dystans wobec siebie i życia. Cenili dobry dowcip, anegdotę i facecję. Bo, tak między nami mówiąc, cóż wart byłby świat bez uśmiechu, bez humoru. Czyż nie ma racji Melchior Wańkowicz, gdy refleksyjnie konstatuje, że życie nasze to w gruncie rzeczy jedna wielka facecja.

Adam Anastaziuk


Na naszej stronie internetowej używamy plików cookie. Niektóre z nich są niezbędne dla funkcjonowania strony, inne pomagają nam w ulepszaniu tej strony i doświadczeń użytkownika (Tracking Cookies). Możesz sam zdecydować, czy chcesz zezwolić na pliki cookie. Należy pamiętać, że w przypadku odrzucenia, nie wszystkie funkcje strony mogą być dostępne.